Recenzentka Eurydyka

Jestem tutaj dlatego, że kocham książki i uwielbiam wpychać się tam, gdzie mnie nie chcą. :)

Niestrawność po kolacji z wampirem...

Mroczna Bohaterka: Kolacja z wampirem (Mroczna Bohaterka, #1) - Abigail Gibbs

 

Na pewno nie ma takiej osoby, która ani razu nie umówiła się ze swoim najlepszym przyjacielem w jakimś punkcie na mieście o danej godzinie, aby ruszyć razem na podbój sklepów albo bibliotek. Wybierało się wtedy miejsca, gdzie najczęściej przebywają ludzie, aby nie czuć się nieswojo myśląc, że za jakimś drzewem czai się jakiś morderca czy wściekły pies z toczącą się z pyska pianą oczami mierzący nasze cztery litery. Zazwyczaj takim punktem zostaje galeria, kawiarnia czy po prostu rynek (w moim mieście akurat z tym byłby problem, bo my takiego czegoś nie mamy…)

 

Inni jednak lubią ryzykować i jako miejsce zbiórki wybierają wyludnione miejsca, pełne dziwnych napisów na murach, gdzie przechodzą ludzie o nieodgadnionych wyrazach twarzy. Także godzina spotkań wykracza ponad harmonogram bezpiecznych pór. Zazwyczaj wtedy człowiek czeka na znajomych, by móc razem wybrać się na imprezę czy też po prostu udać się razem na taki wieczorny spacer w świetle księżyca. Większości z nich nic się nie dzieje, ale zdarzają się przykrości w postaci morderstw, gwałtów czy też po prostu porwań (czasami z żądaniem okupu albo ktoś po prostu wykorzysta twoje ciało jako darmową przechowalnię narządów). Trochę strasznie, prawda?

 

Violet należy do tej grupy ludzi, która w jakiś sposób lubi narażać się na niebezpieczeństwo. Osamotniona oczekiwała w parku swoich znajomych, by razem z nimi udać się do klubu i balować, aż padnie. Nie spodziewała się jednak, że zamiast imprezy będzie jej dane obejrzeć krwawą masakrę, z wampirami w tle.

 

Ukrywając się, obserwuje jak krwiopijcy raz za razem skręcają karki swoim ofiarom. Dziewczyna jest przerażona, lecz nie potrafi oderwać od tego wszystkiego oczu. Ba! Nawet bawi się w komentatora, mrucząc coś pod nosem. Nie wie ona jednak, że słyszy to wszystko dowódca wampirów – Kaspar.

 

Violet próbuje stamtąd uciec, ale nie jest jej dane pobiec zbyt daleko. Zostaje szybko schwytana i dziewczyna przeczuwa, że skończy tak samo jak reszta ludzi. Kaspar jednak daruje jej życie, lecz porywa ją.

 

Nastolatka trafia do posiadłości, która wręcz zapiera dech w piersi. Cudowna budowla i bogactwo zalegające w każdym kącie zaciekawiają ją, lecz nie na tyle, by nie zapominać o tym, że jest niewolnicą wampirów. Niewolnicą, która ma wybór – zostać tam do końca życia, albo zostać jedną z nich.

 

Jak postąpi Violet? Czy pozwoli sobie na to, aby zostać krwiopijcą? A może zostanie człowiekiem i będzie więźniem do starości? Wszystko to zależy od niej. I od jej młodzieńczego serca, które również lubi płatać figle.

 

 

 

,,Przebudź się albo zginiesz we śnie, dziewczynko.”

 

 

 

Kiedy po raz pierwszy usłyszałam o książce to pierwsze słowa z moich ust brzmiały: „Ładna okładka!”. Nic więcej nie umiałam z siebie wykrzesać. Dopiero potem przeczytałam opis i na blogach zaczęły się pojawiać recenzje „Kolacji z wampirem”. Uświadomiłam sobie, że warto się tym zaopiekować i tym sposobem wybłagałam ją sobie jako prezent urodzinowy, za który po raz kolejny dziękuję Dżoanie! Dzięki niej było mi dane zacząć to czytać już szóstego grudnia, ale jakie emocje na mnie wywarła?

 

Książkę czyta się szybko, chociaż akcja w niektórych miejscach nieco zanudza, przez co można chcieć odłożyć ją na półkę. Abigail może i ma talent pisarski, lecz tutaj nie pokazała go zbyt dobrze. Dialogi, które miały mnie śmieszyć czasami prosiły się o to, aby je wyprosić i kazać poczekać, aż dorosną. Jedyne, co mi się podobało to wprowadzenie tutaj balów jak za dawnych czasów i spis piosenek, które zapewne były wykorzystywane w trakcie jego trwania. Są one lepsze niż te dzisiejsze umc umc umc (potocznie nazywane nutą, gdyż składają się one tylko z jednej nuty).

 

Violet to dziewczyna, która nie da sobie w kaszę dmuchać. Jest zadziorna, pyskata i nie umie się powstrzymywać  przed komentarzami. Taki typ zbuntowanej przeciw wszystkiemu i wszystkim nastolatki, której w głowie imprezy i przyjaciele.

 

Na początku mi to odpowiadało, gdyż lubię wredne bohaterki, jednak po jakimś czasie zaczęło mnie to drażnić. Było tego zbyt dużo i miałam ochotę wziąć Violet za szmatki i kilkakrotnie przywalić nią o ścianę. Po prostu autorka dała jej zbyt wiele składnika „drażnienia ludzi”, przez co po jakimś czasie można chcieć sobie panną Lee wycierać brudne od błota buty. Może i pod koniec nieco się zmienia i pokazuje swoje lepsze oblicze, ale ten niesmak dalej we mnie pozostaję.

 

Drugim bohaterem jest Kaspar, który od urodzenia jest wampirem. Tutaj poznajemy go jako nieczułego drania, dla którego śmierć innych to drobnostka, ale lepsze są panienki i seks z nimi. Nic więcej. Nieco mi to nie pasuję, gdyż jak można się domyślić jest on jedną z ważniejszych postaci na swoim dworze. Czy wysoko postawiona osoba powinna mieć opinię bawidamka i seksoholika? Raczej nie. Tak więc Kaspar łapał u mnie same minusy, dopóki nie odkryłam dlaczego zachowuje się tak, a nie inaczej. Przeżył coś okropnego w swym życiu i taka była reakcja na to wszystko. Nie tłumaczy to jednak tego jak traktował dziewczynę. Do kobiet odnosi się z szacunkiem, chyba że dobre maniery wyrzuca się za okno i każe wynieść na śmieci…

 

Narratorami są tutaj dwie osoby, o których wspomniałam wyżej. To pozwala ich poznać z każdej strony i dowiedzieć się jak myślą na dane tematy. Każde z nich wychowywało się w innych warstwach, przez co każda nowość jest przez nich odbierana w różny sposób. Również możemy zauważyć jak Violet i Kaspar myślą o sobie wzajemnie i na początku nie jest to raczej słodzenie sobie. Mogę uznać, że to strzał w dziesiątkę, by pisać tymi postaciami, chociaż szkoda, że autorka nie wtrącała jeszcze innych osób.

 

Co mną wstrząsnęło w książce? Wulgaryzmy. Rozumiem, że dzisiejsza młodzież lubi sobie rzucać między sobą słowami na „k”, „ch”, „p” czy „s”, ale czy było to konieczne, aby był ich nadmiar w tej książce? Przecież to powieść dla młodzieży, więc powinno się ograniczać takie coś. Tak, możecie powiedzieć, że autorka chciała wczuć się w klimat młodziaków, bo sama nim jest, ale bez przesady. To już bym wolała natrafiać na błędy ortograficzne, które mnie rażą niż słońce (większość o tym bardzo dobrze wie – pozdrowienia dla Dagmary, Asi i Kasi).

 

 

 

„- Związek? - powtórzyłem, rozglądając się i szukając odpowiedzi w ścianach
- Nie przypominam sobie, żebyśmy byli zaręczeni.
- Kaspar, czy ty w ogóle nie zaglądasz na Facebooka? Zaznaczyłam tam, że jestem w związku! Z tobą!”
 

Podsumowując:

„Mroczna bohaterka. Kolacja z wampirem” to niegrzeczna odpowiedź na sagę „Zmierzch”, która tak naprawdę powinna pójść się schować, bo nie dorównuję jej do rogów stron. Nie mówię, że tamto to arcydzieło, lecz porównywanie tych dwóch książek to lekkie przegięcie.

Jest to kolejna historia o wampirach nic nie wnosząca do świata fantastyki. Wkrótce szum wokół niej ucichnie i nikt o niej nie będzie o niej pamiętał. Świat sobie o niej przypomni, gdy znowu będą robić ogromną reklamę wokół drugiej części, którą przeczytam tylko po to, by stwierdzić, czy autorka zmieniła nieco kreowanie postaci czy jednak dalej są oni wkurzający.

Ta kolacja była dla mnie niesmaczna. Gdybym wiedziała, że skończy się to zgagą to bym tego nie skosztowała.

 

Tytuł: „Mroczna Bohaterka. Kolacja z wampirem”

Oryginalny tytuł: „The Dark Heroine. Dinner with a vampire”

Autor: Abigail Gibbs

Tłumaczenie: Jędrzej Polak

Wydawnictwo: MUZA

Tom: I

Ilość stron: 560

Moja ocena: 2,5/5

 

# Chris Columbus & Ned Vizzini - Dom Tajemnic

Dom tajemnic - Chris Columbus, Ned Vizzini

Niekiedy przychodzi taki moment, kiedy uznajemy, że najwyższy czas na jakieś zmiany w życiu. Mogą być one spowodowane Rutyną, która wkradła się bezczelnie do naszego świata i co rusz prosi Nas o kolejną filiżankę herbaty, rozkoszując się naszymi stałymi ruchami. Niekiedy też tak bywa, że wystarczy jeden przykry incydent i już mamy w głowie tysiące pomysłów jakby tu podkreślić swoje nudne życie. Czasami chodzi o zmianę fryzury, czyli obcięcie włosów, zrobienie sobie grzywki, czy też same ich przefarbowanie na kolor mocno rzucający się w oczy. Może też wystarczy wymiana garderoby albo przemeblowanie w pokoju, by szafa stała dalej od łóżka i odwrotnie. Inni jednak idą o krok dalej i pod wpływem myśli, że być może w nowym miejscu zacznie im się układać, i odzyskają równowagę, to postanawiają porzucić stare życie, przeprowadzając się. 

     Tak samo było z rodziną Walkerów, którzy po przykrym incydencie z przeszłości postanawiają zacząć wszystko od nowa i zmienić miejsce zamieszkania. Za nimi wiele godzin oglądania przeróżnych domów, które nie wydają im się zbyt atrakcyjne. Teraz znowu są w drodze do kolejnego lokum, by je zwiedzić i zadecydować wspólnie, czy szukają dalej, czy jednak to jest ten strzał w dziesiątkę. Tym razem trafiają do domu, który należał kiedyś do tajemniczego pisarza, Denvera Kristoffa. Po naradzie postanawiają zakupić dom i przenieść się do niego. 

     Pewnego dnia do ich drzwi puka niezapowiedziany gość, który okazuje się być kimś bliskim dla byłego właściciela domu. Dziwna staruszka jest córką pisarza, która prócz przywitania się z rodziną postanawia kolejny raz przewrócić świat Walkerów do góry nogami i rodzeństwo, Kordelia, Eleanor i Brendan, trafiają do groźnego świata, w którym na każdym kroku czyha na nich jakieś niebezpieczeństwo: piraci, olbrzymy, wojownicy, a także Wichrowa Wiedźma i Król Burz. Młodzi Walkerowie chcą jak najszybciej wrócić do prawdziwego świata, lecz zanim to się stanie muszą zrobić coś , co może kosztować ich wiele trudu. 

     Co się właściwie stało, że młodzi Walkerowie trafili do innego świata? Jaką tajemnicę kryje historia ich rodziny? Czy rodzeństwo wygra walkę z niebezpiecznymi istotami i odnajdzie drogę do domu? 

 

     Kiedy otrzymałam szansę przeczytania książki tego duetu musiałam najpierw to przemyśleć. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z panem Nedem Vizzinim, gdy drugiego pana, Chrisa Columbusa, bardzo dobrze znam. Nie chodzi tu teraz o to, że jest reżyserem ekranizacji dwóch pierwszych części o Harrym Potterze, którego nawet jeszcze nie przeczytałam. Prędzej bym coś powiedziała na temat innych filmów, które wyreżyserował. W tej chwili wspomnę o Kevinie, który co rok zostaje sam w domu albo w Nowym Jorku. Film leci tradycyjnie przed świętami, a emituje go jak zawsze stacja telewizyjna ze słoneczkiem w logo. Również kojarzę „Panią Doubtfire”, gdyż także widziałam go kilkakrotnie w odtwarzającym obrazy pudle. Ale tu nie chodzi o film, bo to nie je mam zrecenzować, lecz książkę. Tak, więc przemówił do mnie pan Columbus i odpowiedziałam grzecznie na propozycję. 

     „Dom Tajemnic” napisany jest w narracji trzecioosobowej, gdzie opowiadający jest prawie wszechwiedzący. Opisuje on Walkerów, lecz to na najmłodszych członkach rodziny skupia się najbardziej. Dzięki temu możemy przeżywać razem z nimi całą przygodę, wiedzieć, co myślą w danej chwili i obserwować jak przeciwstawiają się przeciwnościom losu. Pozwala nam to zbliżyć się do głównych bohaterów, a wiadomo, że dzieci zazwyczaj mają inny tok rozumowania, niżeli dorośli i zazwyczaj jest nam trudno dotrzeć do siebie. 

     Bohaterowie, mimo wspólnych więzów krwi, różnili się od siebie diametralnie, zaczynając od cierpiącej na dysleksję Eleanor, a kończąc na pochłaniającej książki Kordelii. 

     Eleanor jest najmłodszą z pociech państwa Walkerów, więc zdawałoby się, że jest na tyle dziecinna, by nie dać sobie rady i cały czas opłakiwać utratę rodziców. Okazuje się jednak silną dziewczynką, która mimo swojej drobnej wady „technicznej” wykazuje się mądrością i pomysłowością, raz za razem zaskakując czytelnika. Mimo ośmiu lat wydaje się rozsądniejsza od swojego starszego rodzeństwa. 

     Brandon to chłopak, który nie widzi świata poza grami i dokuczaniem swojej starszej siostrze. Jego zachowanie się zmienia, kiedy trafiają do obcego świata i wykazuje w sobie cechy opiekuńcze. Pragnie ochronić swoje siostry, gdyż czuje się za nie odpowiedzialne. On również miewał przebłyski inteligencji i jego pomysły okazywały się strzałem w dziesiątkę. 

     Zostaję nam teraz najstarsza z rodzeństwa, czyli Kordelia. Uwielbiająca czytać książki nie raz pokazywała swoje gorsze oblicze. Zdaje mi się, że to przez wgląd na to , że dziewczyna była w wieku, kiedy to najczęściej przychodzi moment buntu i pokazania światu, że jest się kimś lepszym, chociaż ja to pokazywałam w inny sposób... 

     Trójce rodzeństwa towarzyszył Will, lecz o nim nie będę zbyt wiele mówić, gdyż chcę, by był dla was ciekawostką. Powiem jedynie tyle , że wniósł wiele w życie tych młodych osób. 

 

„- Jeśli teraz wyjdziecie, Gilliam pozwoli wam dołączyć do załogi, ahoj! Przeżyjecie wspaniałe morskie przygody! 
- Przygody? - krzyknął Brendan. - Przestrzeliłeś mi ucho, koleś! 
- Wybacz - powiedział Gilliam. - Jeśli to jakieś pocieszenie, w zeszłym roku straciłem pośladek!”

 

     Książka wydaje się straszna, gdyż jej historia zapisana jest na ponad pięciuset stronach. Pragnę jednak zwrócić uwagę na powiększoną czcionkę, która jakby została pomniejszona to powieść straciłaby zapewne ponad pięćdziesiąt stron, czy coś w okolicy tej liczby. Rozszerzenie również jest spowodowane ilustracjami, które wykonał dla nas pan Greg Call, za co mogę mu ogromnie podziękować. Idealnie uzupełniały się z treścią książki. 

     „Dom tajemnic” pochłania czytelników i nie pozwala zbyt szybko oderwać się od lektury. Walkerowie na każdym kroku przeżywają przygody, przez co nie ma tutaj miejsca na nudę. Postaci przeplatające się przez ich życie miały swój cel i nie można powiedzieć, że robiły tylko za tło. Każda osoba miała swoją rolę, którą wypełniła dobrze lub nawet bardzo dobrze.

     Książka jest napisana lekkim piórem, nie ma w niej przesadyzmu w postaci nadmiaru zbędnych dialogów, czy opisów sytuacji. Sceneria wydaje się tak realistyczna, że człowiek od razu ją sobie wyobraża i odczuwa całą historię, wraz z naszymi młodymi bohaterami. Wtapiamy się w ten świat kartka za kartką, aż zapominamy, że tak naprawdę nie ma tego wszystkiego tylko nasze cztery ściany, fotel, kot na kolanach i książka w dłoni. 

     Nie zaskoczył mnie jednak finał książki, gdyż zaczęłam go przewidywać w połowie książki. Jedynie źle obstawiłam osobę, która wymyśliła ten, a nie inny pomysł na uratowanie siebie i rodzeństwa. Nie zdradzę więcej. ;)

Podsumowując: 

     „Dom tajemnic” to połączenie przygody z fantastyką, z przeplatanymi chwilami grozy. Aby to określić nie trzeba czytać opisu, gdyż sama okładka na to wskazuje. Wręcz idealnie podsumowuje wszystko, co można znaleźć w samym środku księgi. Nie brakuje jednak humoru, gdyż bez tego przecież nikt by nie przetrwał w najgorszych chwilach.

     Książka przekazuje wartość, że warto współpracować, bo robiąc coś w grupie można więcej zdziałać i jest lepszy efekt pracy, niżeli robiłoby się coś samemu.

     Pozycja nadaje się idealnie dla młodzieży, lecz „starsze dzieci” również mogą się świetnie bawić i wraz z bohaterami przeżyć niesamowite przygody, które pochłoną ich bez reszty. 

     Z niecierpliwością czekam na drugi tom, a nawet mam nadzieję na ekranizację... ;)

 

Tytuł: „Dom Tajemnic”

Oryginalny tytuł: „House of secrets”

Autor: Chris Columbus & Ned Vizzini

Tłumaczenie: Katarzyna Janusik

Wydawnictwo: Znak Emotikon

Ilość stron: 510

Tom: I

Ocena: 9/10

Niezbędnik obserwatorów gwiazd

Niezbędnik obserwatorów gwiazd - Matthew Quick, Joanna Dziubińska

     Większość z nas kocha swoje miejsce zamieszkania. Pragnie tu pozostać jak najdłużej, bo to tutaj wszystko się rozpoczęło. Część się tutaj urodziła, spędziła swoje dzieciństwo, zaczęła dorastać, a zarazem buntować się przeciwko całemu światu. Reszta być może dopiero się przeprowadziła albo mieszka tylko kilka lat, ale jest zdania, że to jest jego raj na tej brudnej planecie. To stąd ma najlepsze wspomnienia, poznała wielu wspaniałych ludzi, którymi się teraz otacza i zawsze może liczyć na ich pomoc, bo wie, że nie opuszczą jej w tych trudnych chwilach. 

     Część z nas trzyma się tego miejsca, bo tutaj ma najbliższą rodzinę. Pragnie pozostać blisko, gdyż oddalenie się od niej grozi silnymi emocjami wynikającymi z tęsknoty czy też z całkowitego przywiązania się do sentymentalnych chwil spędzonych w tym gronie.

     Bywają jednak i tacy, którzy szczerze nienawidzą miejsca, w którym mieszkają. Widzą je jako swoje więzienie, którego nie da się tak szybko opuścić. Granice miasta wydają mu się otoczone z każdej strony uzbrojoną strażą, która jest skłonna wyciągnąć pistolet i strzelić zanim podejdzie się bliżej. 

     Widzimy to miejsce jako pustkowie, bezwartościowe bagno wsysające nas w siebie z taką precyzją, że nic nie jest w stanie nas wyciągnąć. Żyją w nas emocje nagromadzone przez lata, obciążające nasze dusze i ciało, co jest idealnym obciążnikiem dla tego podmokłego terenu. Czujemy na własnej skórze odór tego miejsca, przepływa on między palcami niczym krew w żyłach. 

     Tkwimy w pułapce.

     Tak samo jest z Finleyem. Od urodzenia mieszka w Bellmont, gdzie na ulicach rządzą czarne gangi oraz irlandzka mafia (co oczywiście jest zależne od dzielnicy). Mieszka z ojcem, który zawsze pracuje na nocną zmianę, a dziadek nie ma obu nóg i większość czasu pije. Los matki chłopaka jest nieznany, bo nikt nie rozmawia na ten temat.

     Sam Finley jest milczący. Odzywa się tylko w chwilach, kiedy jest to naprawdę konieczne, a nawet nawet, gdy ktoś go potrzebuje to drętwieje mu język i nie daje rady wydobyć z siebie głosu.

     Od dzieciństwa trenuje koszykówkę. Dzieli swoja pasję ze swoją dziewczyną, Erin, która jako jedyna go rozumie i trwa przy nim, mimo trybu „milczy” (niczym w telefonach).

     Jest jednak jeszcze coś, co go łączy z ukochaną.

     Ucieczka.

     Oboje tak samo pragną uciec z tego Bellmont, zostawić go daleko za sobą.

     Jednak co nimi kieruje? Dlaczego to jest tak ważne, żeby wyprowadzić się z tego miejsca? A może to ma coś wspólnego z tą wielką tajemnicą, którą kryje za sobą przeszłość chłopaka?

I dlaczego trener chłopaka prosi go o dziwną przysługę?

 

     Książkę dokończyłam czytać jeszcze w tym tygodniu, jednak mój umysł płatał mi figle i nie miał zamiaru dopuścić do siebie tej myśli, że trzeba usiąść i zastanowić się nad recenzją. Kpił ze mnie, zwodząc za każdym razem, kiedy włączałam mojego Mulinka (nowe imię mojego netbooka). Pomogła mi jednak muzyka, którą przekupiłam to coś, co nazywam mózgiem, więc mogę zacząć przedstawiać swoje zdanie.

     To nie jest moje pierwsze spotkanie z panem Matthew Quickiem, gdyż jakiś czas wcześniej zdążyłam przeczytać znane większości jego dzieło „Poradnik pozytywnego myślenia”. Kiedy zabierałam się za „Niezbędnik obserwatorów gwiazd” wiedziałam, że mam do czynienia z książką, która będzie śniła mi się po nocach i jej główni bohaterzy nie będą sztywni i nudni, a wręcz przeciwnie. Postaci tworzone przez pana Quicka można, śmiało, powiedzieć, że są stworzone w taki sposób, by człowiek albo je pokochał albo znienawidził. Każdy z nas inaczej reaguje na ich zachowanie, styl życia i otoczenie, które jest bliskie danej osobie. A jak było ze mną?

     Główny bohater, a zarazem narrator całej książki to niejaki milczący Finley, który otwiera usta wtedy, kiedy jest to naprawdę konieczne. Na samym początku drażniła mnie ta drobnostka, gdyż otaczam się ludźmi, którzy potrafią nadawać cały czas (nawet w kinie, na seansie!- tak, Dżoana. Do ciebie to mówię! Wiem, że czytasz mego bloga!) i nie umiałam się do niego przekonać. Wkurzałam się, gdy nie umiał odpowiadać na pytania, miałam ochotę wskoczyć do książki i dusić go, aż obieca, że zacznie więcej mówić. Tak, może to wygląda sadystycznie, ale prędzej dałby się uśmiercić, niżeli wymusiłabym na tym taką obietnicę. Dlatego też czytałam dalej książkę, marszcząc gniewnie brwi. Może i miał jakieś tam plusy, ale przeważało to milczenie no i cóż... Skupiałam się tylko na tym.

     Dopiero jak się wyjaśniło dlaczego jest taki, a nie inny zrozumiałam swój błąd, jednak nadal tkwiła we mnie ta cząstka, która była odpowiedzialna za to, bym nadal była na niego wściekła. Próbowałam ją przekonać, żeby przestała, że niech sobie zrobi herbatę i odpocznie, ale ona szła w zaparte. Dlatego do końca nie polubiłam Finleya. 

     Za to zaś polubiłam inne postaci. Jedną z nich jest Erin, totalne przeciwieństwo swojego chłopaka. Była wygadana, co odpowiadało mojemu charakterkowi. W duchu dziękowałam autorowi, że obsadził tutaj taką osobę, gdyż to w połowie ona utrzymała mnie w postanowieniu, bym przeczytała książkę. A gdzie druga połowa? Zaraz napiszę.

     Oryginalny tytuł książki brzmi „Boy 21”, czyli Wydawnictwo Otwarte inaczej go przetłumaczyło. Moim zdaniem jest tu ten chwyt, który w jakiś sposób upodabnia „Poradnik...” do „Niezbędnika...”. Nie chodzi mi o treść, bo wałkowanie jednego i tego samego to takie masło maślane. Aż mnie mdli na samą myśl o tym, że autor mógłby zrobić coś takiego. Chodzi jednak o pewne podobieństwa wprowadzone przy tytułach i niemal identyczne okładki. Nie mogę powiedzieć, że są identyczne, gdyż bym skłamała i byłabym tą, która szuka dziury w całym i czepia się byle czego. Po prostu wydawnictwo od razu chciało wszystkim zakomunikować tym zabiegiem, że ta, a nie inna książka, jest autorstwa pana Matthew Quicka. Podziwiajcie ludziska, jest nowa powieść tego pana. Nawet tytuł brzmi podobnie. Tam poradnik, tu niezbędnik. Kto kupi? Warto! Ja jednak wolałabym tytuł „Chłopak z numerem 21” albo po prostu pozostawienie „Boy 21”. I już dochodzę do sedna sprawy.

     Wałkowałam tamto, gdyż tą drugą osobą był właśnie Russ, chłopak po przejściach, który z dnia na dzień pojawił się w życiu Finleya i w jakiś sposób zmienił je nie do poznania. Russa, a raczej Numer 21 stał się tym, który nadawał sens tej historii, to jego obecność w jakiś sposób powyciągała najważniejsze sprawy na wierzch. Mimo jego dziwaczności byłam w stanie obdarzyć go zaufaniem i przy każdym rozdziale czekałam na pojawienie się jego osoby. On również był przeciwieństwem Finleya, ale łączył ich jeden aspekt, który poznacie dopiero, gdy przeczytacie książkę. Nie chcę więcej zdradzać, gdyż spoilery nie są mile widziane. 

 

„A może jednak nauczyłem się dzięki koszykówce czegoś o życiu: obchodzisz innych ludzi tylko wtedy, gdy możesz pomóc im wygrać. Jeśli nie możesz tego zrobić, przestajesz się liczyć.”

 

     Wróćmy jednak do samej książki, do narracji i całego stylu autora. Jak wcześniej wspominałam to Finley jest odpowiedzialny za całą historię, która jest opisana (oczywiście!) w pierwszej osobie liczby pojedynczej, w czasie teraźniejszym, czyli tak jak „Poradnik...” (dobra, już nie będę wracać do tamtej książki!). Styl pana Matthew Quicka... jak go tu opisać... Może tak:

     Styl autora to jeden z aspektów, który wyróżnia go na tle innych pisarzy. Pan Quick wykreował zwykły świat, do którego wprowadził niezwykłych bohaterów, dzięki czemu są one świetlikami dla tego wszystkiego. Autor ma lekkie pióro, więc książkę czyta się szybko, a opisy sytuacji nie są przytłaczające. Prawie wszystko mamy w idealnych proporcjach. Prawie, bo dla mnie przedobrzył z postacią Finleya. Reszta ludzi znajdująca się w powieści ma swój jakiś cel i nie jest wstawiona pod byle kaprys, by tylko robić za manekiny, które raz na jakiś czas nabiorą powietrza w płuca i przejdą się ulicą. Lubię taki zabieg, ale jeszcze bardziej mi odpowiada, gdy główny bohater czymś zdobędzie moją sympatię. Tak, wiem, wałkuję jedno i to samo, ale komuś trzeba się wyżalić.

     Podsumowując:

     „Niezbędnik obserwatorów gwiazd” to kolejna powieść pana Quicka z niebanalnymi postaciami, które muszą walczyć z przeciwnościami losu, by na sam koniec uzyskać największy prezent - szczęście. Pokazuje ona, że wystarczy jeden czyn z przeszłości, by mógł popchnąć kostki domina, które symbolizowały idealnie zsynchronizowaną przyszłość. Jednak nawet w takim bałaganie można liczyć na najbliższych dla siebie ludzi.

 

Tytuł: „Niezbędnik obserwatorów gwiazd”

Oryginalny tytuł: „Boy 21”

Autor: Matthew Quick

Tłumaczenie: Joanna Dziubińska

Wydawnictwo: Otwarte

Ilość stron: 320

Moja ocena: 6/10

Dwa wybory

Dwa wybory - Dianne Wolfer
Nasze życie płynie do przodu idealnym szlakiem, który sami tworzymy każdej sekundy, minuty, godziny. Nie martwimy się o kolejne jutro, wiedząc, że nie może nas spotkać coś przykrego, coś, czego nie przewidzieliśmy. Toniemy w swych marzeniach, realizujemy cele krok po kroku, lecz nagle wszystko staje w miejscu. 
     Odrywają nam się stopy od ziemi i szybujemy ku niebu, oderwani od swojej ścieżki. Nasze jutro staje pod znakiem zapytania, gdyż tak naprawdę nic nie może być idealne, każda czynność niesie w sobie maleńką skazę, która niewidoczna w pierwszych latach może okazać się wielką wyrwą w dorosłym życiu. Przeszkoda zasłania nam oczy, dopóki nie odkryjemy wyjścia z tej sytuacji. Wtedy mamy wybór - poddać się i odejść z podkulonym ogonem albo walczyć zawzięcie i powrócić do realizacji planów. Ale gdyby tak przewidzieć, co się stanie zaraz po akceptacji swojej decyzji? Jakby nasze Ja miało dwa oblicza, takie przeciwieństwa samego siebie?
     Elisabeth musi podjąć bardzo trudną decyzję. Ma siedemnaście lat i właśnie się dowiedziała, że jest w ciąży. Zagubiona, niepewna siebie, czuje, jakby żyły w niej dwie dziewczyny - Libby, skłonna poświęcić marzenia, aby urodzić dziecko, i Beth, dla której najważniejsza jest wolność.
     Obie połówki Elisabeth przeżywają dramatyczne chwile. Libby zastanawia się, czy zostać matką - samotną matką, bo nie kocha swojego niedojrzałego chłopaka. Beth bije się z myślami, rozważając aborcje.
 
„Każdy wybór zmienia świat.”
 
     Oto kolejna książka z serii „Zbliżenia”, którą dane mi było przeczytać. Ponownie powróciłam do świata, gdzie bohaterzy zmagają się z problemami życiowymi. Tym razem głównym tematem była ciąża i dwie drogi - pozostawienie przy życiu płodu i urodzenie dziecka lub pozbycie się „problemu” i poddanie się aborcji.
     Sama „aborcja” to temat tabu, który lepiej nie poruszać w otoczeniu ludzi bardzo wierzących. Niestety nie da się ominąć tego wszystkiego, gdyż coraz częściej można usłyszeć, że ktoś usunął ciążę, bo... (w miejsce kropek można wpisać cokolwiek). Powodów jest wiele, bo każdy potrafi wynaleźć jakąś wymówkę. Innym idzie to gładko, innym z trudem, lecz sytuacja zmusza ich do wysilenia się na jakieś kłamstwo. Czasami jednak jest ona konieczna, ale czy na pewno?
 
     Autorka wykonała zabieg „dwubiegunowości”, który na samym początku może nieco zdezorientować czytelnika. Dopiero po pięciu rozdziałach mój mózg zrozumiał na czym polega ta zabawa, krzyknął „Eureka!” i bez reszty mogłam oddać się lekturze.
     Język, jakim posługiwała się pani Wolfer nie jest na tyle ciężki, byśmy nie mogli rozkoszować się lekturą. Nie znajdziemy tutaj archaizmów, ale także nie ma tutaj wulgaryzmów, więc to kolejny plus. 
Autorka ma lekkie pióro, przyjemne dla oka opisy sytuacji nieprzekraczające normy, dialogi bohaterów, które nie wydają się naciągane niczym skarpetki z rana na nasze stopy. Jedyny minus to ten, o którym wspominałam na samym początku, czyli ta „dwubiegunowość”. Na pewno większość od razu zrozumie, jaki zabieg tutaj wykorzystano, lecz pewnie resztę oświeci dopiero po jakimś czasie. Tak jak i mnie.
     Narracja jest prowadzona w trzeciej formie liczby pojedynczej i na zmianę opisuje losy Libby i Beth, które są swoimi totalnymi przeciwieństwami w ciele siedemnastoletniej Elisabeth. Są one jak oddzielne organizmy, więc nie znajdziemy tutaj czegoś takiego, jak Libby strofuje Beth i odwrotnie. Jeden rozdział poświęcony dla przyszłej matki, drugi dla nastoletniej morderczyni. I tak w koło.
     Wraz z Libby przeżywamy pierwsze momenty ciąży, jesteśmy z nią w najgorszych chwilach, jak i tych dla niej szczęśliwych. Możemy wczuć się w nastolatkę, która jest wierna swojej religii i porzuca swoje marzenia na rzecz niewinnej istoty, która w niej dojrzewa i wkrótce odmieni jej życie o sto osiemdziesiąt stopni.
     Natomiast z Beth poznajemy świat, w którym liczy się kariera, więc nie ma teraz miejsca dla noworodka, który tylko płacze, brudzi pieluchy i ciągle jest głodny. Podejmuje ona radykalną decyzję i poddaje się aborcji. Możemy obserwować jej życie po zabiegu i wraz z nią uczyć się na nowo funkcjonować w otoczeniu, wraz z myślą, że jest się morderczynią.
     Mamy również tu wtrącenia osób trzecich, lecz ich postrzeganie świata również wzbogaca lekturę i możemy zrozumieć zachowanie bohatera, zanim ocenimy go pochopnie.
 
     Nie mogę określić, czy lubiłam którąś z osobowości Elisabeth. Tolerowałam obydwie, lecz żadną z nich nie określiłabym książką koleżanką. Wydaje mi się jednak, że to Libby była dojrzalsza od Beth, gdyż zdecydowała się urodzenie dziecka. Nie popieram oczywiście rodzenia dzieci w nastoletnim wieku, ale jakbym miała wybierać między macierzyństwem a aborcją to wybieram macierzyństwo. Dziecko nikomu nie wyrządziło krzywdy, by je zabijać. 
     Obydwie jednak musiały stać się odpowiedzialne za swoje czyny. Z dnia na dzień stały się dojrzalsze i każda z nich przeszła wielką przemianę w życiu. Nie musiały jednak walczyć same. Miały koło siebie najlepsze przyjaciółki, a każdy następny dzień niósł coś nowego do ich przyszłości. Każde poznanie nowej osoby nie było przypadkowe, każdy czyn miał swój cel.
 
     Podsumowując:
     „Dwa wybory” Dianne Wolfer to wzruszająca historia, która pokazuje nam, że nie ważne jaki obierzemy kierunek to i tak możemy napotkać na swej drodze problemy, z którymi trzeba walczyć. Odważnie ukazana rzeczywistość daje wiele do myślenia i zachęca do pozostania sobą, choćby napierało  na nas otoczenie. Musimy się dobrze czuć we własnej skórze, a nie być czyimś bezmyślnym klonem.
 
Tytuł: „Dwa wybory”
Oryginalny tytuł: „Choises”
Autor: Dianne Wolfer
Tłumaczenie: Edyta Skrobiszewska
Seria: „Zbliżenia”
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Ilość stron: 280
Moja ocena: 7,5/10
",, Śmierć jest nam raz dana, by cieszyć się z jej nadejścia ''"

Mglista (mojego autorstwa) - w trakcie tworzenia.

"„Czytanie książek to najpiękniejsza zabawa, jaką sobie ludzkość wymyśliła” Wisława Szymborska"
Podzieleni - Neal Shusterman

„Faceci też mają uczucia. Ale w sumie.... kogo to obchodzi?”

 

Charlotte "Charley" Davidson, kawoholiczka, pracuję jako prywatna detektyw. Pomaga również rozwiązywać kryminalne zagadki swojemu wujkowi, a jeszcze wcześniej niosła pomoc ojcu. A jaka była najważniejsza rola Charley w tym krwawym policyjnym zakątku? Otóż kobieta mogła porozumiewać się z duchami zmarłych. Nie była jakąś wróżką, która to powróży za piątaka, a po chwili ucieknie z całym portfelem. Charley jest kostuchą (oczywiście nie ma wyglądu tych strasznych kostuch co stoją nad nami z kosą i "ja po chomika") - kobietą, która pomaga przechodzić duszom zmarłych do ich właściwego miejsca spoczynku. Nie każdego jednak udaje jej się namówić, gdyż ci co nie umarli naturalnie pragną odnaleźć winowajcę utraty oddechu. Tak samo jest z trzema prawnikami, którym to postanowiła pomóc. Tylko to co odkryje będzie w stanie ją zaszokować?
Charley również miewa erotyczne sny, które wypełnia tajemniczy mężczyzna. Daję jej taką rozkosz, że nawet potrafi dostać orgazmu. Kobieta postanawia go odnaleźć na jawie, by odkryć tożsamość swojego nocnego kochanka. Tylko to co odkryje będzie w stanie ją zaszokować?

Tuż po przeczytaniu książki jedyne co potrafiłam wykrztusić to "wow". Inaczej nie mogłam tego opisać. Powiem szczerze, że nie tego się spodziewałam. W głowie mi powstawały przeróżne obrazy scen, które mogły by się tu ukazać. Oczywiście - byłam w błędzie. I to w wielkim! Fabuła mnie zaskoczyła. I to w sensie pozytywnym!
Charley to postać, której nie mogłam NIE polubić. Niewyparzony język, cięte riposty - cała ona. Potrafiła dać w kość każdemu, kto ją zaczynał drażnić (to chyba tak samo jak ja xD). Ale również wpadała w tarapaty. I to nie raz! Nie została wykreowana na jakąś tam perełkę, która onieśmiela swoją urodą wszystkich wokół siebie. Jedynie dla dusz jest niczym latarnia, gdyż z wiadomych przyczyn ma ona za zadanie przeprowadzać ich przez próg ze świata żywych do krainy odseparowanych od ciała. Na dodatek nie boi się przekląć, co dla po niektórych może być minusem, a dla innych plusem. Ja to stawiam w pozytywnym świetle ;). Kobieta pamięta dokładnie wszystko od swoich narodzin. Również jedno słowo wyryło się w jej pamięci. "Holenderko". A od kogo je usłyszała? To już w książce ;)
Fabuła to zmiksowanie fantastyki z kryminałem. Możemy obserwować śledztwo, jakie prowadzi główna bohaterka z Wubkiem (zdrobnienie wymyślone przez Charlotte), prywatne poszukiwania odpowiedzi na dręczące pytanie Charley, a także zwyczajne pogawędki z najlepszą przyjaciółką przy kubku kawy. Tak więc z bohaterami możemy się spotkać w prywatnym gabinecie Davidson, tuż przy ciele tragicznie zmarłej osoby, w sali widzeń w więzieniu, a także w opuszczonych rejonach miasta.
Narracja jest prowadzona przez samą Charley, dzięki czemu możemy głębiej wniknąć w jej pokręcone myśli i przeróżne dylematy. Pozwala nam to poznać jej dokładniejsze myśli na dany temat. Pomaga nam to również zobaczyć tamten świat jej oczami i po części zrozumieć jej dziwaczny świat.
Szata graficzna okładki niektórych zachwyca, a niektórych nie. Normalka. Mi się akurat podoba, jednak zastanawia mnie czy ta kobieta na zdjęciu nie ma czasem halluksów, czy też założono jej za małe buty. Kosa ochlapana krwią (czyli miksturą dającą wyobrażenie szkarłatnego płynu z naszych żył) świetnie się komponuję. Szczerze powiedziawszy zabrałabym tej babie buty i oddała moje schodzone trampki.
Każdy nowy rozdział rozpoczynał się poprzez jakiś cytat. Raz to był fragment podkradziony z koszulki, a raz słowa samych pisarzy. Świetne dobrane cytaty dodawały smaczku nowym akapitom tekstu. Rozdziały wesoło dyndały się na kosie.
Język książki nie jest trudny, lecz wulgaryzmy mogą niektórych odpychać od lektury. "Pierwszy grób po prawej" czyta się lekko, a humor głównej bohaterki potrafi doprowadzić do łez. Nie znalazłam tutaj wyszukanych słów, którymi najczęściej posługują się stróże prawa.

 

„W życiu nie chodzi o to, by odnaleźć siebie. Głównie chodzi w nim o czekoladę.”

 

Książka to przede wszystkim odskocznia od tego nudnego świata. Przeczytanie jej zajęło mi cały dzień, gdyż robiłam sobie krótkie przerwy na codzienne czynności, jak i też na naukę. Nie jest to brylant literacki, ale nie można tego nazwać brudnopisem pokręconej pisarki. Nie ma mowy. Dla mnie jest to idealna książka, którą dano mi przeczytać tuż przed samym zakończeniem tego roku. Bestseller.

Końcówka wręcz nas zmusza (w moim przypadku wręcz nalega, prawie siłą), by z zaciekawieniem wyciągnąć dłoń po następny tom. Oczekiwałam czego innego od tej książki, jednak to co otrzymałam dało mi o wiele większą satysfakcję, niżeli moje chore wymysły.
Przyznam się, że będę korzystać z niektórych tekstów tej kobiety, gdyż są naprawdę niezłe ;)

 

„Bo doskonałość to ciężkie zadanie, ale ktoś musi je zaliczyć.”

 

Autor: Darynda Jones
Tytuł: "Pierwszy grób po prawej"
Oryginalny tytuł: "First Grave on the Right"
Przekład: Anna Pochłódka - Wątorek
Seria: Charley Davidson
Tom: I
Wydawnictwo: Papierowy Księżyc
Ilość stron: 372

Ocena: 10/10

Źródło materiału: http://recenzentka-eurydyka.blogspot.com/2012/12/darynda-jones-pierwszy-grob-po-prawej.html
Wilczy pakt - De La Cruz Melissa
„Świat dobiegał końca. Świat stał w płomieniach. Nigdy jeszcze nie widział czegoś tak jasnego.”

 

Książkę przeczytałam już w dniu jej premiery na naszym rynku (tj. 6 luty 2013), ale dopiero teraz zebrałam się na napisanie recenzji. Może odrobinę z tym zwlekałam, ale jeszcze wtedy mój mózg (a raczej jego resztki) nie próbował ze mną współpracować. Jesteśmy w fazie negocjacji, ale to nie o mnie ma być mowa, tylko o książce.
Na samym początku nie było wiadomo, czy będzie wydana w wersji papierowej. Czytając to na blogu poświęconym tej serii byłam nieco zasmucona. Odkąd usłyszałam o tym, że autorka napisała oddzielną część o przygodach wampirzycy, której życie w tamtej sferze nie było tak idealne jak ona chciała. Później jednak wydawnictwo Jaguar zmieniło zdanie i dzisiaj można rozkoszować się wydaną pozycją.
 

„Pozwolił Ahramin żyć, decydując się tym samym na największe poświęcenie. Był gotów zginąć, wolał to, niż zabić ją.”

 

Wracamy ponownie do świata nowojorskich wampirów, a dokładnie do życia jednego z nich. „Wilczy Pakt” skupia naszą uwagę na Bliss Llewellyn, która jako śmiertelniczka, próbuje wypełnić wolę swojej matki. Pomaga jej w tym Pistis Sofia, Obserwatorka, a zarazem również była wampirzyca. We dwie wyruszają w podróż w poszukiwaniu Ogarów Piekieł. Muszą je przekonać, by te stanęły w ostatecznej bitwie po stronie Błękitnokrwistych.  Nie jest to jednak łatwe zadanie, gdyż los stawia na drodze Bliss jednego z buntowników Piekła.
Lawson nie potrafi się pogodzić z utratą ukochanej. Przez to staje się bardziej nieufny wobec wszystkich, a rudowłosą dziewczynę traktuje praktycznie jak wroga.
Z czasem jednak podobne doświadczenia przełamują barierę i młodzi stają się sobie coraz bliżsi. Ogary Piekieł jednak nie przestają szukać uciekiniera. Pan Lawsona planuję zemstę, która może się odbić nie tylko w przyszłości, ale może również zniszczyć przeszłość, którą dotąd wszyscy znali.
Czy Lawson i Bliss zdołają pokonać wszystkie przeszkody, które los stawia na ich drodze? Co zrobi chłopak, gdy się dowie, kim tak naprawdę jest dziewczyna, która na nowo zmusiła jego serce do działania? Czy zdoła jej ponownie zaufać i sprowadzić swoich braci na stronę Błękitnokrwistych?
Przygodę z Błękitnokrwistymi rozpoczęłam od przeczytania „Maskarady”. Cieszę się, że mój wybór padł od razu na drugą część, bo gdybym zaczęła od „Błękitnokrwistych” to inaczej by się skończyła fascynacja tą serią.
Melissa De La Cruz rozkręca się z każdą wydawaną książką. W jej powieściach nie ma miejsca na nudę. Nie pozwalają nam na to powalające na kolana dialogi, lekkość pióra, którym się posługuje autorka. Ponadto miejsca akcji są tak realistycznie opisane, że ma się wrażenie, że stoimy niedaleko bohaterów i przyglądamy się temu wszystkiemu.
Narracja, tak jak we wcześniejszych tomach, jest prowadzona w trzeciej osobie. Z jej pomocą przyglądamy się dwóm głównym postaciom.
Postać Lawsona wniosła wiele nowych faktów do świata Błękitnokrwistych. Pozwala nam to na zapoznanie się z prawdziwym życiem szczeniąt, które są przygotowywane do pozostania jednym z Ogarów Piekieł. Potrafiący postawić na swoim wykazał się odwagą, a zarazem dobrocią serca, gdy wyprowadzał swoich braci na powierzchnię. Zachował się jak prawdziwy samiec alfa. Można go było poznać również z drugiej strony, kiedy musiał się pogodzić z utratą bliskiej swemu sercu osoby. Tęsknota wyzwalała w nim emocje, które były dla niego całkowicie obce. Z czasem jednak powrócił do swojej starej skóry.
Bliss mimo tego, że straciła część siebie, udowodniła, że nie ważne jakiego stopnia jesteśmy, by osiągać swój sukces. Metodą prób i błędów dążyła do wyznaczonego celu. Wrażliwa dziewczyna, przy której ma się ochotę podejść i się ją przytulić, szepcząc, że wszystko będzie w porządku.
Okładka jest utrzymywana w tym samym klimacie jak w poprzednich pozycjach. Zmienił się jednak szczegół polegający na wyborze bohaterki. To kolejny atut tej części. Mroczną okładkę zdobi rudowłosa dziewczyna ucharakteryzowana pod Bliss. Zastanawiam się jednak, czy ona nie powinna mieć kręconych włosów. Reszta jest w całkowitym porządku, lecz ten szczegół nie daje mi spokoju.
W rogach kartek możemy odnaleźć zdobienie, które przedstawia nam wyłaniającego się z mroku wilka. Wraz z kremową konsystencją papieru daje to wyśmienity efekt, dzięki czemu oczy nie męczą się w trakcie czytania. Rozmiar czcionki jest w sam raz, tak więc można się oddać płynnemu i przyjemnemu pochłanianiu stron.

 

„- Apatia to rękawica, w którą otula swe łapska zło – mruknęła Jane pod nosem.

 Bliss zmarszczyła brwi.

- Co to? Szekspir?

- Nie. Ten cytat znalazłam kiedyś w Internecie […]”

 

„Wilczy Pakt” to przede wszystkim uzupełnienie luk z wcześniejszych tomów. Poznając mroczną historię życia przyszłych Ogarów możemy śmiało zrobić krok do przodu i bez problemu sięgnąć po „Bramy Raju”. Bez przeczytania tej pozycji być może będziemy się zastanawiać, dlaczego u Bliss jest tak, a nie inaczej.
Melissa De La Cruz przeszła samą siebie. Trochę mi szkoda, że ta historia już się kończy.
 
Autor: Melissa De La Cruz
Tytuł: „Wilczy Pakt”
Oryginalny tytuł: „Wolf Pact”
Przekład: Grzegorz Komerski
Wydawnictwo: Jaguar
Ilość stron: 268 + 3 strony reklam książek
Moja ocena: 8/10
Źródło materiału: http://recenzentka-eurydyka.blogspot.com/2013/02/melissa-de-la-cruz-wilczy-pakt.html
Córka dymu i kości - Taylor Laini
Dawno, dawno temu
anioł i diablica
Zakochali się w sobie.
Nie skończyło się to dobrze...
 
Jakoś tak nie miałam ochoty tego przeczytać. Namawiana przez Karou zawsze coś jej tam wymyśliłam. W tym roku nie mogłam się już wymigać. ,,Córkę Dymu i Kości" zakupiłam już w grudniu i musiała sporo przeczekać na mojej półce aż po nią sięgnę. Zaczął się cudowny styczeń, a ja zaczęłam go właśnie od książki, którą przez cały czas żyje moja przyjaciółka.

Karou w języku chimer oznacza nadzieję. Karou to również siedemnastoletnia dziewczyna o duszy artystki i nieznanym pochodzeniu.
Wychowanka chimer umieszcza portrety swoich ukochanych opiekunów w specjalnym notesie, lecz nikt jej nie wierzy, że oni istnieją naprawdę.
Posiada ona naturalnie niebieskie włosy, a także wiele tatuaży, które dla niej samą są zagadką.
Karou prowadzi podwójne życie. W jednym jest utalentowaną uczennicą Czeskiej Akademii Sztuki w Pradze. W drugim natomiast działa na zlecenia swojego opiekuna, Brimstone'a.
Pewnego dnia, w trakcie wykonywania kolejnego zadania, spotyka na swojej drodze przystojnego młodzieńca o magicznych oczach. Dziewczyna jest oczarowana jego urodą, lecz jeszcze nie wie, że los postawił na jej drodze wroga i grozi jej ogromne niebezpieczeństwo.

Przecudowna opowieść przesycona magią, która potrafi oczarować niejednego człowieka. Świat przedstawiony przez Laini Taylor pochłonął moją uwagę na wiele dni, gdyż z pewnego powodu miałam problemy z koncentracją. Ale wracając do książki to jestem zaskoczona tą całą otoczką, którą odnalazłam w ,,Córce Dymu i Kości". I to pozytywnie.
Akcja toczy się w wielu miejscach na świecie, lecz największą uwagę zwracamy na cudowne miasto takie jak Praga. Czeska stolica zachwyca swoim pięknem i w książce można znaleźć fragmenty opisujące tamto miejsce. Tam też mieszka główna bohaterka, gdzie uczęszcza do liceum dla uzdolnionej młodzieży. Znajdują się tam również drzwi, dzięki którym Karou może przenieść się ze zwykłego świata do domu, w którym wychowały ją chimery.
Główna bohaterka, Karou, może i była sympatyczną osobą, ale nie lubiłam w niej tego, że uważała, iż jej ciało jest idealne. Jak tylko słyszę czy czytam, że ktoś ,,podnieca" się samym sobą to włącza mi się trybik ,,puszczejszyn pawejszyn". Natomiast innych zastrzeżeń co do niej nie mam. Muszę jednak stwierdzić, że zdziwiła mnie jej barwa włosów. Są blondynki, brunetki, rudowłose, ale nigdy nie spotkałam kogoś, kto ma niebieskie włosy! I to nie farbowane.
Ciekawą postacią był sam Akiva - tajemniczy młodzieniec, którego spotkała na swojej drodze Karou. Nieskazitelna uroda serafina ściągała uwagę ludzi. On natomiast nie był dobrą istotą. Jako żołnierz musiał zabijać swoich wrogów. A taki los czekał naszą bohaterkę...
Chimery również są częścią tej książki. W końcu to one wychowały naszą ,,idealną" Karou. Brimstone i Issa są najlepiej ukazanymi bohaterami, które możemy bliżej poznać. Ukryte w cieniu ukazują się jedynie, by uzupełnić luki.
Narracja jest w formie trzecioosobowej pozwala nam spojrzeć na tamten świat nie tylko ze strony, ale także samego Akivy. Pozwala nam to na lepsze zapoznanie się z bohaterami i wczucie się w ich, byśmy mogli wraz z nimi przeżywać wzloty i upadki, radości i smutki. Może i jest więcej ze strony Karou, ale strony opisujące wszystko oczami Akivy są tak samo wciągające jak jego książkowej kompanki.
Okładkę można uznać za jedną z najlepszych. Idealnie skomponowana grafika nie odrzuca tych, którzy (niestety) oceniają książki po tej części. Tytuł wypisany wymyślną czcionką jest strzałem w dziesiątkę. Również dzięki temu ,,Córka Dymu i Kości" nie może zostać niezauważona.
Wielkość czcionki jest w sam raz dla moich oczu, więc lekturę czytało mi się lekko i nie musiałam się przy tym wysilać. Podobały mi się również ozdobniki stron zaczynających nowy rozdział. Nawiązujące do okładki pióra wprost idealnie wkomponowały się w całość tej zachwycającej powieści.
Laini Taylor zaskoczyła mnie swoją wyobraźnią. Nie spodziewałam się tego wszystkiego po tej książce. Muszę się przyznać, że recenzje pisałam kilkakrotnie, ale i tak wiem, że nie odda całego piękna tej książki.

„Może i moje ciało jest małe, ale duszę mam wielką. To dlatego noszę buty na koturnach. Żebym mogła dosięgnąć czubka mojej duszy”
 
Podsumowując jest to książka idealna dla młodzieży, ale osoby z grupy powyżej również mogą po nią sięgnąć. Zakazana miłość, która była cudowną pauzą w życiu bohaterów zachwyca i ukazuję, że czasami warto się poświęcić. Choćby za cenę śmierci.
,,Córka Dymu i Kości" pokazuje anioły i demony z innej perspektywy. Nie mamy tutaj latającego wysłannika z Nieba głupkowato uśmiechającego się do niewiasty. Gdyby tak było to książka ląduje znowu na półce ,,A kysz z mojego życia". Wykreowane tutaj postaci wręcz przyciągają. Pragniemy się dowiedzieć jaka historia się kryję pod ich maskami.
Niesamowicie zasługuję na miano bestsellera. Zakochałam się w niej po uszy.
 
Autor: Laini Taylor
Tytuł: ,,Córka Dymu i Kości''
Oryginalny tytuł: ,,Daughter of Smoke and Bone''
Przekład: Julia Wolin
Wydawnictwo: Amber
Ilość stron: 400
 
Moja ocena: 9,5/10
 
Źródło materiału: http://recenzentka-eurydyka.blogspot.com/2013/01/laini-taylor-corka-dymu-i-kosci.html
Niezgodna - Roth Veronica

„Jestem Niezgodna. I nie można mnie kontrolować.”

 

Jesteśmy wolnymi ludźmi. Ubieramy się jak chcemy. Wybieramy takie barwy strojów, które nam odpowiadają. Nie jesteśmy zmuszani do poglądów starszyzny. Jesteśmy traktowani na równi z innymi. Próbujemy się szanować wzajemnie ze względu na pochodzenie, religie. Nie mamy ograniczeń związanych ze swoją przyszłością. Uczymy się tam, gdzie chcemy. Pracujemy w miejscach, które rozwijają nasze umiejętności. Mamy pełno zbędnych gadżetów, ale i tak trzymamy je ze względu na sentyment czy dla szpanu. Jednak mamy coś o wiele lepszego.
Mamy wybór. I to większy niż inni.
 
Beatrice rodzi się w świecie, gdzie panuje pięć różnych frakcji. Ona wywodzi się z Altruizmu, gdzie najważniejsze jest to, by bezinteresownie pomagać innym. To się jednak może zmienić. Wystarczy jedna decyzja, aby porzucić to wszystko.
W dniu swoich szesnastu urodzin rezygnuje z życia w rodzinnej frakcji i przenosi się do Nieustraszoności, która od jakiegoś czasu ją fascynuje. Tam przybiera nowe imię i zaczyna wszystko od początku. Jednak zaciągnięcie się w szeregi tej frakcji jest o wiele cięższe, niż jej się wydawało. Przecież nikt nie obiecywał, że będzie lekko.
Dziewczyna musi odnaleźć w sobie pierwiastek siły i odwagi, by móc stanąć twarzą w twarz z nową codziennością. Poznaje tam przyjaciół, lecz zdobywa również wrogów, którzy na każdym kroku uprzykrzają jej życie.
Beatrice jednak się nie poddaje. Nie odpowiada jej wizja bycia bezfrakcyjną, więc stara się jak może, by przetrwać najgorsze. Pomagają jej w tym życzliwi nowi znajomi, lecz także chłopak o dziwacznym imieniu Cztery, który pełni funkcję trenera.
Czy dziewczyna w końcu odnajdzie się w tej okrutnej frakcji? I jaką rolę w tym wszystkim odegra Cztery? Czy stanie się coś, nad czym nie zdoła zapanować? I czy uda jej się utrzymać tajemnicę, która może kosztować ją życie?
 
„Ci, którzy chcą władzy i ją osiągają, żyją w ciągłym strachu, że ją stracą.”
 
Książkę dostałam już jakiś czas temu, ale niedawno ją przeczytałam. Kilka razy już po nią sięgałam, kiedy jakiś głosik mi szeptał, żebym zostawiła to na później. Tak więc robiłam. W końcu zbuntowałam się przeciw niemu i pozwoliłam się rozkoszować lekturze. Ale czy odkryłam tu swoje małe niebo?
 
Veronica Roth stworzyła powieść, która od pierwszej strony zaczyna wciągać. Książka nie składa się z ciężkich wyrażeń, posiada wiele prostych, wręcz banalnych zdań. Dzięki temu lektura staje się lekka w czytaniu i nawet nie wiadomo kiedy nam się kończy. Rażą jednak powtórzenia, które często się tu przewijają. Miałam wtedy ochotę polecieć do autorki i wręczyć jej słownik wyrazów bliskoznacznych.
Autorka stworzyła „Niezgodną” po rozgłosie „Igrzysk Śmierci”, więc mogę stwierdzić, że miała łatwy start na tę ścieżkę. Trudno się dziwić, skoro po losach Katniss można odkryć wiele innych bohaterów, którzy muszą się przeciwstawić wszystkiemu i wszystkim. Jednak Veronica Roth stworzyła od podstaw swój świat, który zadziwia swoją brutalnością. Szkoda jednak, że nie odnalazłam tego małego zaczepienia. Chodzi mi o to, że nie wiem dlaczego jest jak jest, że powstały owe frakcje. To zagadka, którą być może odkryje w dalszych częściach, gdyż „Niezgodna” ma zostać trylogią. Pożyjemy, zobaczymy.
Narratorką jest nasza główna bohaterka, Beatrice. Pozwala nam to odkryć wiele jej cech, które wydają mi się przesadzone. Nadmiar pozytywów mnie przeraża, czuję się tak, jakby wyhodowano nową odmianę idealnego człowieka. Beatrice może i jest odważną dziewczyną, ale czasami nieco mnie irytowała swoją postawą. Nie raz wydawała mi się naiwna jak małe dziecko, które uwierzy w każdą bajkę, którą mu zaserwuje rodzic. To już jest coś nie tak. Nie raz wykrzykiwałam pewne słowo na „k” w trakcie czytania, ale cóż miałam zrobić. Nie będę się cięła z tego powodu, że mnie wkurzała. Powyzywać zawsze mogłam. A że cierpieli u mnie w domu – trudno.
 
„Frakcja ponad krwią.”
 
 
Żałuję, że Veronica Roth tak mocno się skupiła na kreowaniu Beatrice, że zapomniała lepiej nam przedstawić innych bohaterów. Przewijają się często, lecz o nich dowiadujemy się tyle, co kot napłakał. Rozumiem, że odkrywamy ich wcześniejsze frakcje, czasami coś tam wspomną o wcześniejszym życiu, ale brakowało mi cholernie (przepraszam za wulgaryzm) większej ilości informacji.
W książce odnajdziemy również wątek miłosny, lecz on się nie miesza na pierwszym planie, przez co wydaje się atrakcyjniejsza
 
 
W „Niezgodnej” odkrywamy dwie frakcje, lecz najbardziej się skupiamy na Nieustraszoności, z którą główna bohaterka wiązała swoją przyszłość. Ich obyczaje, sposoby rekrutacji nowych członków niektóry przerażają, niektórych wręcz fascynują. U mnie było to wyważone. Miejsce, w którym żyli nieustraszeni zostało interesująco przedstawione. Architektura budynku bardzo mi się podobała i powiem szczerze, że chciałabym w takim miejscu zamieszkać. Bardzo mi się to podobało.
Na okładce mamy ognisty symbol frakcji, którą wybrała Beatrice. Przedstawia się ona na ciemnym tle, które nie wybija się przed niego, przez co okładka jest miła dla oka. Na tyłach możemy odnaleźć pozytywne rekomendacje powieści, które zachęcają ludzi do kupna „Niezgodnej”. Książka zawiera okładkę ze skrzydełkami, na których mamy umieszczony opis powieści, a także informacje o samej autorce. Taki sposób też mi się spodobał.
 „Odważny uznaje siłę innych.”
 
„Niezgodna” to powieść, obok której większość Igrzyskomaniaków nie przeszła obojętnie. Odkrywamy tutaj trudne początki dorosłości, które spędzają sen z powiek. Książka również pokazuje, że trzeba walczyć, by osiągnąć to, czego pragniemy sami dla siebie. Nie musimy udawać nikogo innego, by ludzie odnosili się do nas z szacunkiem. Liczy się szczerość. I odwaga, której Beatrice miała aż nadto.
Komu mogłabym polecić „Niezgodną”? Na pewno wszystkim, którzy czują lekki niedosyt po trylogii Susan Collins. Może książka jest napisana pod kierunkiem młodego czytelnika, lecz starsi również bez problemu mogą odkryć okrutny świat, którym panują frakcje.
 
Autor: Veronica Roth
Tytuł: „Niezgodna”
Oryginalny tytuł: „Divergent”
Przekład: Daniel Zych
Wydawnictwo: Amber
Ilość stron: 351
Moja ocena: 7,5/10
Źródło materiału: http://recenzentka-eurydyka.blogspot.com/2013/03/veronica-roth-niezgodna.html
Urojenie - Janusz Koryl

"Pytanie zawisło w powietrzu jak chmura burzowa. Jeszcze chwila, a zaczną walić pioruny".

 

31 grudnia 2011 roku. Sylwester. Na rzeszowskim rynku panuje szampańska zabawa, ludzie przygotowują się do pożegnania starego roku i przywitania nowego, który może wnieść wiele w ich życie.
   Pomiędzy tymi wszystkimi roześmianymi, rozbawionymi istotami jest jednak ktoś, kto nawet nie ma zamiaru upić łyka szampana i rozkoszować się krokiem w lepszą przyszłość. Stoi w tłumie ludzi, ubrany w długi popielaty płaszcz, a na głowie ma szary pilśniowy kapelusz.
   W końcu jednak oddala się stamtąd i trafia na rzeszowski posterunek, gdzie wyciąga dobrze skrywany zakrwawiony nóż i przyznaje się do dokonanego morderstwa pewnej damy. Mężczyzna zostaje przesłuchany, a po chwili zakuty w kajdanki ląduje w celi. Później jednak okazuje się, że go tam nie ma, a kamery z monitoringu nie uchwyciły niczego, gdyż jak na złość przestały działać. Funkcjonariuszom zostaje jednak zabezpieczony nóż, a także dane, które podał im morderca.
   I tu zaczyna się zabawa.
   Czy morderca jest rzeczywiście mordercą, a ofiara ofiarą? Gdzie kończy się prawda, a gdzie zaczyna urojenie?

   Z książkami pana Janusza Koryla jeszcze nie miałam kontaktu, to było nasze pierwsze papierowe spotkanie. I muszę powiedzieć, że być może nie ostatnie.
   "Urojenie" składa się z 48 krótkich rozdziałów, a każdy z nich jest poprzedzony krótką notatką zawierającą miejsce, datę i czas akcji. Dzięki temu przyglądamy się różnym sceneriom w różnych odstępach czasowych niczym w kryminałach dobrze nam znanych z telewizji.
   Autor wykorzystał zabieg narracji trzecioosobowej, gdzie do opisywania historii wykorzystuje wielu ludzi przewijających się przez powieść, przez co możemy się wszystkiemu przyjrzeć z innej perspektywy. Jednak to Mateusz Garlicki, szef rzeszowskiej dochodzeniówki, jest tym , który gra w "Urojeniu" pierwsze skrzypce. Jego upór, racjonalne myślenie i dopełnienie swoich policyjnych obowiązków dają nam to, czego oczekujemy - akcji. I to nie byle jakiej.
   Wraz z Garlickim odkrywamy krok po kroku karty w tej dziwnej grze. Przeskakujemy z rozdziału na rozdział, oczekując rozwikłania tej chorej zagadki, w którą wplątał się nasz główny bohater. Z każdą kolejną stroną zyskiwał on moje zaufanie i wzbudzał respekt swoimi pomysłami.
   Książkę czyta się lekko, a historia wciąga człowieka jak odkurzacz okruszki z dywanów. To zasługa akcji, która utrzymywana jest w napięciu, a także języka, którym posługuje się Janusz Koryl. Brzmi on tak autentycznie, że nie mogę się go przyczepić. Opisy miejsc brzmią tak wiarygodnie, a autor jako mieszkaniec Rzeszowa miał łatwo, a zarazem ciężko z tworzeniem atmosfery miasta.
   W książce można się natknąć na kilka wulgaryzmów i brutalizmów, lecz wydobywające się z ust policjantów nie robią one mocnego wrażenia - bynajmniej na mnie. Może znalazł się ktoś, komu się to nie podoba, ale ja byłam już kilkakrotnie świadkiem jak funkcjonariusz przeklinał soczyście, obrażając czyjąś matkę, a zarazem wzywając Pana Boga nadaremno. Znajdziemy tutaj również poetyckie porównania, które od razu rzucają się w oczy. Ten zabieg osobiście mi się podoba, gdyż dodaje słabych barw w tej szarości i czerni nierozwiązywalnej przez dłuższy czas zagadki. A sam koniec zaskakuje na tyle, że do teraz nie mogę wyjść z podziwu nad autorem, że umiał coś takiego wykonać.
   Okładka idealnie oddaje się tematyce książki. Na sam jej widok przechodzą mnie ciarki i mam wrażenie, że ten mężczyzna pragnie mnie zamordować. Rany, chyba odwrócę książkę na drugą stronę!

 

Podsumowując:
   "Urojenie" to polski thriller, którego akcja nie pozwoli nam na ani odrobinę spokoju. Będziemy tym wszystkim żyć do końca powieści, a nawet i dłużej. Jest to idealna pozycja dla wszystkich fanów tego typu książek.

 

 

Tytuł: "Urojenie"
Autor: Janusz Koryl
Wydawnictwo: Dreams

Ilość stron: 216

Moja ocena: 8/10

Źródło materiału: http://recenzentka-eurydyka.blogspot.com/2013/11/18-janusz-koryl-urojenie.html
Zanim umrę (Hardback) - Jenny Downham, Monika Gajdzińska

„Nie chcę umierać. Za krótko byłam kochana.”

 

Wielu z nas miało kiedyś taki moment w życiu, kiedy usiadł w fotelu, wygodnie się o niego oparł i pomyślał, że czas coś zmienić w swoim szarym jak mgła życiu. Wyciągało się wtedy kartki z zawiniętymi rogami i stary długopis z zamazanym logiem firmy i zaczęło się skrobać na szybko wszystko, o czym się śniło przez wiele smętnych nocy. Na papierze powstawały punkty, przy których lądowały takie czynności jak: skok na bungee, przejażdżka na wielbłądzie, lot samolotem czy zapisanie się na siłownie.
     Po tym wszystkim spoglądaliśmy na listę i zastanawialiśmy się przez chwilę, ile czasu nam jeszcze pozostało do wykonania tego wszystkiego. Z uśmiechem na ustach jednak stwierdzaliśmy, że przed nami tyyyle lat życia, że zdążymy spełnić wszystkie swoje zachcianki. Lecz są też tacy, dla których pozytywna wizja przyszłości stanęła pod znakiem zapytania. To ludzie, którzy wiedzą, że ich czas się kończy i nie mogą zwlekać z tym wszystkim.
     Jedną z tych osób jest sama Tessie Scott, szesnastolatka z zaawansowanym stadium nowotworu. Zostaje jej tylko kilka miesięcy życia, więc nie darmo jej myśleć o przepięknej sukni ślubnej, setkach gości na swoim weselu, cudownych dzieciach i o mężu, który zostanie z nią aż do starości.
     Tessie jednak się nie poddaje. Ona również ma listę, na której znajduje się dziesięć rzeczy, które musi zrobić przed szybką śmiercią. Na pierwszym miejscu umieściła seks.
     Czy uda jej się odkreślić wszystkie punkty?

„Jak długo jeszcze będę żyła? Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że mam wybór- mogę zagrzebać się w pościeli i poddać umieraniu albo spisać na nowo swoją listę i żyć pełną piersią.”
 

     Z serią „Zbliżenia” spotykam się po raz kolejny. Pierwsza randka była z „Nienawiścią”, a tym razem wybrałam się na spotkanie z „Zanim umrę”.
     Książka składa się z 46 rozdziałów, na których możemy obserwować batalię głównej bohaterki o życie, a dokładnie branie z niego jak najwięcej, aż do przejedzenia. Styl wypowiedzi jest w pierwszej formie liczby pojedynczej, a narratorką jest sama Tessie. Dzięki temu możemy wejść w głąb jej umysłu i wraz z nią trwać w tych dobrych i złych chwilach, odczuwać jej ból i radość, szczęście i smutek.
    Główną bohaterkę nie udało mi się polubić. Starałam się zrozumieć jej sytuację życiową, lecz te punkty na jej liście odpychały mnie. Próbowałam postawić siebie na jej miejscu, lecz ja od razu bym zmieniła swoje plany i zrobiła coś całkowicie innego od głównej bohaterki. Tessie wydała mi się głupia, lecz patrząc na to z kim się zadawała to postanowiłam tego nie komentować w zbyt nieprzyjemny sposób.
     Były jednak też takie momenty, kiedy Tessie dawała mi znaki, żebym się chociaż oswoiła z jej postacią. Częstowała mnie cudownymi opisami krajobrazu znajdującego się z wokół niej. Jej postrzeganie świata było przepiękną tęczą w tych szarościach choroby i czerni przenikającej przez rozdziały śmierci. Chcę podziękować za to autorce, że wpuściła odrobinę fantazji w umysł tej cierpiącej dziewczyny.
    Tessie w tej walce nie była odosobniona. Miała przy sobie ojca, który początkowo sceptycznie podchodził do listy swojej córki, lecz z czasem postanowił jej pomóc. Był gotów uchylić dla niej nieba i od razu można zauważyć, że do końca wierzy w to, że dziewczyna wyzdrowieje i będzie tak, jak kiedyś. Tessie jednak nie tylko w nim miała wsparcie. Miała przecież jeszcze mamę i brata, którzy także byli dla niej podporą, ale...
    Do życia Tessie wkracza również Ktoś, kto wnosi odrobinę piękna i uczuć, którymi dzieli się z chorą. Ten Ktoś mocno namiesza w życiu dziewczyny, przez co ona zacznie inaczej dostrzegać świat i będzie gotowa do czegoś, co mogło nie być jej dane - prawdziwej miłości.
    Mimo tego, że niezbyt lubiłam główną bohaterkę to w trakcie czytania ostatnich rozdziałów zaczęłam jej bardzo współczuć, a co rusz pojedyncze łzy spływały po moich policzkach. Kiedy coś działo miałam ochotę wskoczyć w książkę i czuwać przy niej, pocieszać ją. Odczuwałam strach o nią, jakby się z nią już naprawdę oswoiła. A może jednak przełamałam niechęć do dziewczyny i moje współczucie stało się wyznacznikiem do naszej książkowej znajomości? Tego nie wiem. Nie umiem już określić odczuć, co do Tessie.
Książka czyta się niemożliwie szybko. Jest napisana prostym językiem, z którym nikt nie powinien mieć problemów. Dialogi nie są tutaj przedobrzone, a opisy nie przynudzają. Można śmiało powiedzieć, że jest mało wymagająca, lecz niektóre fragmenty potrafią poruszyć serca.

 

Podsumowując:
    Zanim umrę to wzruszająca historia dziewczyny, która początkowo jest pogodzona z tym, że ma wkrótce umrzeć zaczyna w końcu dostrzegać piękne skrawki teraźniejszości, dzięki którym mogła poczuć się szczęśliwa. Może nie trwa to bardzo długo, jednak odnajduje osoby, które kochają ją i są w stanie poświęcić dla niej wszystko.

 

Tytuł: Zanim umrę
Oryginalny tytuł: Before I Die
Autor: Jenny Downham
Tłumaczenie: Monika Gajdzińska
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Seria: Zbliżenia
Ilość stron: 272
Moja ocena: 5,5/10

Źródło materiału: http://recenzentka-eurydyka.blogspot.com/2013/11/19-jenny-downham-zanim-umre.html
Notatki samobójcy - Michael Thomas Ford

„Kiedy zrozumiesz, że po śmierci niczego się nie boisz, przestaniesz się martwić.”

 

Wyobraźcie sobie, że zasypiacie w swoich wygodnych łóżkach, okryci szczelnie ciepłymi kołdrami z dobrze znajomymi poszewkami. Wasza głowa skierowana jest ku ścianie, by nie rzucało wam się w oczy światło księżyca padające do pokoju poprzez skrawki odsłoniętego okna. Jesteście w swojej bezpiecznej bańce, gdzie nikt nie ma teraz prawa jej przekraczać, ale pobudka jest dla was zaskoczeniem.
     Unosicie powieki i na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się w całkowitym porządku, ale czy naprawdę tak jest? Mrugacie kilkakrotnie i otwieracie szerzej oczy, bo już wiecie, że to nie jest wasz pokój, to nie wasze łóżko!
     Zostajecie uwięzieni w pewnym miejscu na jakąś liczbę dni. Nie podoba to się wam, prawda?
     Tak samo jest z Jeffem, który pewnego dnia budzi się w pokoju szpitala psychiatrycznego. Na początku sądzi, że to pomyłka, że on jest zdrowy i nie powinien być tam, gdzie aktualnie się znajduje. Wrogo odnosi się do personelu i wizja spędzenia czterdziestu pięciu dni na oddziale dla nastolatków zdaje się największym koszmarem jaki kiedykolwiek przeżył.
     Ale co jest tym czynnikiem, dla którego zamierzał targnąć się na swoje życie? Czym się kierował, kiedy przykładał ostrze do swoich nadgarstków, by skończyć ze sobą? I dlaczego próbuje sam sobie wmówić, że wszystko jest w porządku? Czego aż tak bardzo się wstydzi? Przecież zdrowy człowiek nie chciałby się zabić dla rozgłosu...

     Seria „Zbliżenia” to zbiór książek, w których możemy poznać ludzi takich jak my, jednak każdy z nich przeszedł lub przechodzi coś takiego w swoim życiu, co w jakiś sposób odróżnia go od nas, staje się dla społeczeństwa kimś innym. Z tej serii miałam już możliwość poznać Valerie, której chłopak popełnił samobójstwo zaraz po tym jak strzelał do niewinnych ludzi w szkole. Dziewczyna musiała się zmierzyć z ludźmi, którzy przeżyli masakrę, a także nauczyć się na nowo żyć w świecie bez ukochanego. Następnie była Tessie, która od czterech lat walczyła z nowotworem, z którym jednak przegrywała. Czując, że to koniec postanowiła stworzyć listę rzeczy, które pragnęła jeszcze przeżyć w swoim krótkim życiu i przed śmiercią - wykonać je. Tym razem wkroczyłam świat Jeffa, niedoszłego samobójcy.

 

„Związki nastolatków są bez sensu, bo nie mają przyszłości. Można by pomyśleć, że to jasne, ale nie. Ludzie nieustannie się zakochują i myślą, że ich uczucie przetrwa.”

 

     Książka porusza aspekt ludzi, którzy pobłądzili w swoim życiu czy przeżyli jakąś traumę, iż musieli odbyć terapię w jednym miejscu, które jest częstym powodem do żartów. Ile to razy gadaliśmy swoim znajomym, że powinni się leczyć, że czeka na nich psychiatryk z szeroko otwartymi wrotami? Na pewno było tak nie raz. Ja sama też tak mówiłam, ale zrozumiałam swój błąd, kiedy poznałam historię Jeffa.
     Główny bohater na początku okłamuje ludzi, że jest zdrowy i nie wie jak tam trafił. Jest arogancki dla personelu, co nie przystoi nikomu tak się odzywać. Ludzi ze swojej grupy uznawał za gorszych, nie miał ochoty spędzać z nimi czasu. Na samym początku ochrzaniałam go w duchu, ale po czasie zrozumiałam, że to był jego sposób na walkę z tamtejszą codziennością. Po prostu bronił się poprzez słowa. Z czasem jednak zaczął odkrywać karty i zrozumiał, że jednak naprawdę potrzebuje pomocy, a ludzie, którzy są wokół niego to ktoś, kto najlepiej w świecie może go zrozumieć w tej walce. Staje się bardziej otwarty i w końcu ujawnia całą prawdę na temat swojego „wybryku”.
     Książkę czyta się szybko, ale pan Ford wprowadza nas powoli w ten świat pełen „wariactwa”, lecz także pokazuje  jak może wyglądać czas spędzony na oddziale szpitala psychiatrycznego, co robią lekarze, by pomóc swoim pacjentom. Autor doskonale opisuje zachowanie piętnastoletniego chłopaka, który buntuje się przeciwko wszystkim i wszystkiemu, co go otacza i stworzył narrację w pierwszej formie liczby pojedynczej, dzięki czemu możemy głębiej wniknąć w umysł naszego bohatera i starać się zrozumieć jego zachowanie. Możemy to robić podczas zaznajamiania się z czterdziestoma pięcioma rozdziałami, a dokładniej czterdziestoma pięcioma dniami spisanymi w formie notatnika. Jesteśmy z Jeffem od początku jego terapii, aż do samego końca. I muszę jeszcze coś dodać - szybko nie dowiemy się dlaczego chłopak chciał się zabić, a jak już dobrniemy do tego to każdy inaczej zareaguje. Ja byłam zaskoczona.

 

„Mam wrażenie, że ten ktoś, kto siedzi w niebie, ma wielki wór jakiegoś paskudztwa - jak przeterminowany magiczny pył wróżek - i parę razy dziennie go wysypuje, doprowadzających wszystkich do obłędu.”

 

Podsumowując:
     „Notatki samobójcy” to dramat, który w pewien sposób daje wiele do myślenia. Ja po przeczytaniu tej książki zaczęłam inaczej postrzegać ludzi zamkniętych w czterech ścianach szpitala psychiatrycznego. Oni przecież też mają uczucia, nie powinniśmy się z nich naśmiewać.


Moja ocena: 7,5/10

Źródło materiału: http://recenzentka-eurydyka.blogspot.com/2013/11/23-michael-thomas-ford-notatki-samobojcy.html

Teraz czytam

Piękne istoty
Margaret Stohl, Kami Garcia, Irena Chodorowska
Ciemność Przed Świtem (Darkness Before Dawn, #1)
J.A. London
Przeczytane:: 20/368 stron
Cztery pory roku
King Stephen
Pamiętnik
Sparks Nicholas